Nie ma niczego bardziej dramatycznego niż ponowne branie na
swoje wątłe barki ciężaru szukania mieszkania, karkołomnej przeprowadzki, aż w
końcu wielogodzinnego rozpakowywania pudeł, siatek, walizek…
Tym razem nie przyszło mi tego robić samej ! Z racji na konieczność
obcięcia kosztów utrzymania i zabicia wrocławskiej samotności postanowiłyśmy z
Angeliką szukać czegoś razem. I
oczywiście po wielu nieudanych próbach, latania po Wrocławiu we wszystkie
strony znalazłyśmy cudne lokum przy Alei Pracy (zobowiązująca nazwa ulicy), i
umówione na czwartek rano, dumnie stawiłyśmy się pod klatką – ja z walizką,
dwiema torbami i plecakiem turystycznym, po całej nocy w pociągu, Angelika – z
uroczym Golfem 4 całym załadowanym po brzegi, z ogromnym pluszowym misiem
siedzącym dumnie na miejscu pasażera. Beztrosko zadzwoniłam pod numer
właściciela mieszkania, oznajmiając mu, że czekamy i jesteśmy gotowe na
przekazanie kluczy. Na co on (równie beztrosko) odpowiedział że właśnie
wyjechał poza Wrocław i będzie „no powiedzmy” o 11…
Miny nam zrzedły na myśl o 3 godzinach czekania …
Zorganizowałyśmy sobie czas dzieląc go na wycieczkę po osiedlu, podróż do
Carefoura, załatwienie internetu i kupienie patelni. O godzinie 11 wykonałam
następny, już nie tak sympatyczny telefon i usłyszałam: „Sukces!! Wyjechałem!
Będę za półtorej godziny! No w porywach do dwóch! Ale co, martwi się Pani?!
Niech się Pani nie złości! Skąd miałem wiedzieć że będzie Pani rano !?” W ciągu
pół minuty tego potoku słownego wybuchły we mnie 3 bomby atomowe, dym buchał z
uszu, twarz stała się czerwona ze złości, a po rozłączeniu moje gardło wydało
wściekły okrzyk który prawie rozsadził od wnętrza biednego Golfa czwórkę.
Szanownego właściciela zobaczyłyśmy w bramie wjazdowej o
godzinie 14:43. Zabrał pieniądze, przekazał klucze. Angelika długo nie
czekając ochoczo zabrała się do
prasowania firan, zasłon, obrusów, obrusików, rozkładania rzeczy, ustawiania
świeczek, odkurzania.
Moje rzeczy przywiozłyśmy wraz z dwoma miłymi (lubującymi
się w alkoholu) panami z ekipy przeprowadzkowej. Dodajmy, że wszystkie rzeczy
od Dominika zniosłyśmy na dół bez nich (spóźnienia są wliczone w ten rodzaj
pracy przecież…) a Angelika ośmieszyła ich wręcz wrzucając jak leci wszystko do
samochodu, łącznie z kanapą którą zaniosła sama, gdy oni opornie podnosili ją
we dwójkę.
No i przyszedł więc czas na prasowanie moich zasłonek,
czyszczenie potwornie ubrudzonych mebli i układanie tony ciuchów, których
(przyznaję) mam zdecydowanie za dużo. Wszystko zostało zwieńczone białym winem półsłodkim z Lidla i fasolką po
bretońsku.