czwartek, 27 września 2012

Jak to się wszystko zaczęło, czyli dni otwarte Politechniki Wrocławskiej


Pamiętam wysiedliśmy z pociągu przed 6 rano. Jaworzasty, Maciej i ja. "Wyspani" - kuszetki były całkiem zadowalające- zaczerpnęliśmy wrocławskiego powietrza i ruszyliśmy bladym świtem w stronę Rynku. Tam- pusto, ani żywej duszy. Robił wrażenie, wydawał się nawet taki trochę egzotyczny w porównaniu z gdańską starówką. Czekaliśmy z utęsknieniem na otwarcie McDonalda o 7 żeby się w końcu ogarnąć i zjeść normalny (haha) posiłek, a nie same batoniki i ciasteczka, Najedzeni usiedliśmy na środku przy jakimś pomniku i podziwialiśmy. O 9 udaliśmy się w stronę polibudy, zostaliśmy uraczeni batonikami i orzeszkami ziemnymi (oryginalne PWr!) po czym znaleźliśmy się na wykładach uświadamiających. I tu dramat! - do punktacji liczy się FIZYKA! A że skreśliłam ją dwa tygodnie wcześniej z ostatecznej deklaracji maturalnej byłam szczerze załamana. Teraz to już nie ma szans żebym się dostała. Już nie mówiąc o moim "nieistnieniu" na matmie w szkole co już w ogóle uniemożliwiało doskoczenie do progu punktowego... załamani siedzieliśmy z Maćkiem w parku jedząc kanapki, płacząc już nad Wrocławiem. Na koniec dnia powiedziałam Jaworowi: "Zabiję Cię. Wrocław miał mi się NIE spodobać, przyjechałam tu po to żeby się przekonać że nie jest aż taki fajny, a tu co? Magia."



































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz