wtorek, 30 października 2012

Jak to pismo techniczne spędza sen z powiek.

Jeszcze tydzień temu śmiałam się z mamą, że jeszcze dojdzie do tego że będę gęsim piórem rysować z racji na archaiczne metody którymi czasami rządzi się budownictwo u nas na roku. Nie w porę powiedziałam te słowa. 

W prawdzie nie muszę gonić gęsi, ale za to na jutro muszę napisać wybrany tekst pismem technicznym i to nie ołówkiem, cienkopisem czy choćby rapidografem. Piórkiem kreślarskim. Które macza się w KAŁAMARZU. W związku z tym siedzę już nad tym czwartą godzinę bo okazuje się że jest to niezły kawał pracy. Wszystko jest już zalane atramentem, ja kombinuję ze zmianami stalówek, maczam, rysuję, znowu maczam, kleks tu, kleks tam, chyba cofnęłam się o pół wieku. Żadne CADy, komputerowe wizualizacje na współczesnej architekturze, NIE! Piórka kreślarskie! Świat się wali mówię Wam, mogę się pożegnać z dzisiejszym spaniem, nie jestem jeszcze nawet w połowie. Piszę to żeby się jakoś odstresować, piję drugą czarną kawę (już dawno pożegnałam się z mlekiem), mam łzy w oczach i atrament na rękach. Przy radosnym akompaniamencie nowoodkrytego Wrocławskiego Radia Muzyki Alternatywnej Roxy i wtorkowej audycji Kasi Nosowskiej.

Nawet wołanie o pomoc świętej pamięci Dziadka Romana, który podobno był absolutnym mistrzem pisma technicznego (mistrzem pióra kreślarskiego w szczególności!) nic nie daje. Próbuję wskrzesić w sobie jakieś jego geny i wrodzoną zdolność kreślarską ale narazie wszelki talent do tego typu rzeczy śpi gdzieś w zakamarkach mojego DNA.





Jesień grzeszy zimą.

Piszę czekając na gościa od liczników, otoczona ze wszystkich stron kalkami, rapidografami, linijkami, przykładnicami i wszystkim co jest przydatne do rysunków technicznych (których mam po mału dosyć). A i tak zaraz muszę jeszcze iść po idiotyczne piórka kreślarskie Redis, cokolwiek to jest i czymkolwiek to się różni od zwykłego cienkopisu.

Ale do brzegu - miałam opisać jesień we Wrocławiu. Otóż od soboty jesieni nie ma, a na ziemi leży cieniutka warstwa śniegu, więc mój post może iść się bujać ze swoim jesiennym nastrojem.
Tradycyjnie o tej porze roku:
-napadł mnie znowu szał na kasztany, których jest mnóstwo w całym mieszkaniu
-napadła mnie chandra, potężna, obezwładniająca, która zmusiła mnie do trzech wieczorów wypełnionych lodami Zielona Budka o smaku szarlotki i rzewnymi komediami romantycznymi
-napadł mnie nawał prac domowych ze szkoły, co  połączeniu z pracą na pół etatu jest niezłym wyzwaniem.

Oprócz tego muszę Wam powiedzieć, że najcudowniejszym miejscem jesienią we Wrocławiu są okolice Muzeum Narodowego i muzeum samo w sobie które jest przepięknie obrośnięte jakimś bluszczem czy czymś w tym rodzaju i mieni się kolorem złotym, pomarańczowym, żółtym, zielonym i bordowym naraz.'

Zdecydowanym highlightem było otrzymanie dwóch przesyłek: jednej od szanownego kuzynostwa, drugiej od mojej rodzinki. Mam nadzieję że się nie obrażą, że wstawię tu te cudowne dzieła literackie.



















czwartek, 25 października 2012

Ekipa z czerwonego… Matiza, telewizor, gotowanie i inne takie…



Wtorek  któryś tam chyba ten ostatni. Tak… zdecydowanie ten ostatni co był. Dnia poprzedniego dostałem telefon od Żaby że razem z Robertem jutro jadą po telewizor i ze się spotykamy około 13 coś pod Roberta mieszkaniem. No dobra i tu się zaczynają schody… Po pierwsze trzeba wstać co jest już nie lada wyczynem i do tego się ubrać, zjeść coś i trafić na miejsce. Po długim namyśle stwierdziłem że zabiorę gitarę gdyż tam stoi pianinko a musiałem dopracować kilka rzeczy (i tak nic z tego nie wyszło ale to mniejsza). Ostatnie spojrzenie na mapę. Prosto, w prawo, prosto, przejść przez jezdnię, prosto, w lewo i prosto. Udało mi się po drodze 5 razy źle skręcić i 3 razy zgubić ale w końcu dotarłem. 

Coś przed 17 jechaliśmy po telewizor. Załadowała się ekipa do czerwonego Matiza i jedziemy. Trzech wielkich chłopa, no dobra przesadziłem z tymi trzema, 2 wielkich i Żaba : P (sorry Żaba ale i tak jesteś zajebisty :P ). Musicie wiedzieć że Wrocław pod względem organizacji ruchu, znaków i wszystkiego co się z tym wiąże jest masakryczny ale dzięki niezawodnej nawigacji Hołowczyca przejeżdżając Bóg wie gdzie i którędy dojechaliśmy do celu. 

Telewizor- stary, kineskopowy jeżeli dobrze pamiętam 23 cale może więcej… No to teraz sobie wyobraźcie Matiza, telewizor rozmiarów pokaźnych no mniej więcej jak buda dla psa tylko że bez dachu ;) i 3 chłopa. Skrót tego co się działo…
- Damy radę ?
-  Nie wiem.
-  Nie tą stroną!
-  No pchaj! Albo nie, czekaj najpierw ja.
- Uważaj na śmietanę!
- Jeszcze jest cała. 
- Uff... Jedziemy.
No mniej więcej. Wracając Żaba szukał stacji. Patrzy na GPS-a i jest znaczek. I tu nasuwa się pytanie. -Skąd wiesz że to jest duża stacja? Na co Żaba odpowiada –No małych na GPS-sie nie zaznaczają chyba. Jedziemy, szukamy. Gdzie ta stacja? Jest, jest i ona upragniona, wyczekiwana stacja… rozmiarów budki do lodów :P i do tego bez 95. No i dupa, benzyny nie będzie. 

Dojechaliśmy do mieszkania Roberta. Trzeba gdzieś zaparkować. Wysoki krawężnik ale nie no to jest Matiz damy radę. BRRRRRRRRRRRR…. Bum. „Musze sie rozbujać” BRRRRRRRRRRRRRRRRR…. Bum. Krawężnik - Matiz 1:0 ale jeszcze tę wojnę wygramy  :P No dobra teraz trzeba wyjść. Hmm… Żaba, Robert, Ja, zakupy w tym śmietana, i na koniec telewizor. Ciekawe jak się na nas dwie młode kobiety patrzyły które stały obok… Telewizor okazał sie cholernie ciężki, a trzeba było go wnieść na 5 piętro chyba, w każdym razie za wysoko. Ale daliśmy radę. Gdy chłopaki podłączali TV i Guitar Hero ja zrobiłem szybko obiad. I tak oto pięknie aż do 23 zleciał nam czas przy Guitar Hero po pysznym kurczaku w sosie pomidorowym z papryką, pieczarkami i cebulą polanym na ryż (POLECAM!!!)

P.S. (nie ma zdjęć gdyż nie miałem aparatu, ale się poprawię)  

czwartek, 18 października 2012

Router, pizza i statystyki!

A: Jest to post wyjątkowy bo po raz pierwszy piszemy coś razem! Jawor urzędował dzisiaj moim mieszkanku od 15, żeby odebrać technika od internetu!

J: Wczoraj Aga napisała "błagalnym głosem": Jawor, ratuj, jutro przyjeżdża technik a ja idę do pracy a jeśli jutro go nie przywitam w drzwiach to mogę się bujać następny miesiąc! W związku z czym na łeb na szyję po wykładach popędziłem pod E-1 (budynek architektury) żeby odebrać Agę i jej klucze do mieszkania. Oddaję głos do studia:

A: Pojechałam układać wieszaki i obsługiwać klientów licząc, że technik nie obrazi się, że mnie nie ma i założy internet przy obecności Jawora.

J: Przyjechałem, rozgościłem się, wyjąłem gitarrę (tak zaopatrzyłem się w niezbędnik podróżnika, czyli "jak przeżyć u Agnieszki 6 godzin"). Przyjechał technik (buty Reebok - czarne), stanąłem przy drzwiach nasłuchując odgłosów klatki schodowej. Stuk, stuk jest i upragniony człowiek od internetu! Przyszedł, zrobił, podpisał, poszedł.

A: Trzy tygodnie czekania - 5 minut roboty...

J: W sumie to 10.

A: Szaleństwo!

J: Szalenie to on był rozmowny - ale mówił tylko do siebie a mnie ignorował ale mniejsza.
Nastała i "upragniona" samotność.... Gitara, sok, balkon i ja.... 2 godziny siedzenia... ale powiem wam są korzyści bo Aga ma świetnyyyyy widok na sąsiedni blok.

A: Około 19, sprzątając przymierzalnię, dostałam smsa: Wpadłem na pomysł, żeby zamówić pizzę, jako że nic nie jadłaś, co ty na to? - Uwielbiam Cię, Jawor, z czymkolwiek! (faktycznie nic nie jadłam cały dzień oprócz suchej bułki, bo po prostu nie miałam na to czasu!)

J: Potwierdzam była głoooodna zjadła cała pizze i mi nic nie dała...

A: Ej, ej ej!!!!!

J: Nie no żartuje coś dostałem...

A: Po obaleniu pizzy Jawor pokazał mi (na moim nowym internecie!) świetną wizualizację trójwymiarową Google miast w Polsce i ze wzruszeniem oglądaliśmy z bliska nasze domki w Trójmieście!
Potem Jawor robił sesję zdjęciową mojego routera i obejrzeliśmy statystyki naszego bloga - tu kieruję do Was pytanie - kto czyta nasz blog w Rosji?!

J: Niemcy, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone jeszcze zrozumiem, ale ROSJA?! Wyjaśnijcie to proszę!
Dobra, muszę lecieć na autobus, żeby nie podróżować nocnym.

A: W tym miejscu kończymy naszą relację. Tym miłym akcentem żegnamy się z uśmiechami na ustach.

J: Dla Państwa komentowała Agnieszka Łajkowska,

A: I Dominik Jaworski. Najkolorowszych snów życzymy!







środa, 17 października 2012

Gdańsk odwiedza Wrocław

Chwilę przed 7 rano zadzwonił spodziewany domofon (miałam wstać wcześniej żeby ogarnąć śniadanie dla mojego przybysza, ale oczywiście to mi się nie udało). W drzwiach ukazała się miła buzia Szuba przynosząca ze sobą odrobinę Gdańska i swoją indywidualną pozytywną energię. Zjedliśmy ładnie śniadanie po czym Łukasz stwierdził, że skosztuje odrobinę mojego studenckiego życia i potowarzyszy mi na wykładach. Tu niestety trafił na zestaw tych chyba najbardziej nudnych, przez co zmyliśmy się w połowie drugiego bo kobieta mówiła o rzeczach z zakresu informatyki, które wiem od czterech lat, więc nic nowego. Później już samotnie przeżyłam ćwiczenia z budownictwa i wróciłam do domu na upragniony obiad. Odwiedziliśmy przy okazji pocztę (polecony od mamy, dziękuję za moje CV - sztuk 10) i polecieliśmy do sklepu po zestaw obiadowy. Łaziliśmy w kółko przez ładne pół godziny decydując się w końcu na piersi z kurczaka z warzywami (przepis autorski!). Żeby mieć co jeść na później znowu przeszliśmy na drugą stronę osiedla do tradycyjnej Biedronki po chipsy.

Pośpiewaliśmy, Jawor nawet gitarę przywiózł, ale to nic. Zdecydowanym hitem odwiedzin Łukasza był popcorn robiony najstarszym znanym nam sposobem czyli w garnuszku z olejem, bo mikrofalówki nie posiadam. Cudem żadne z nas nie straciło oka, ale nic nie określi tej radochy jaka płynęła z uzyskiwania popcornu tą niekonwencjonalną metodą!

Przy okazji skorzystałam też z jego rzeczowej krytyki co do stroju galowego na immatrykulację - podziwiam, bo zdecydowanie się zajęło mi niezłą godzinę!

Ostatecznie Łukasz pojechał do Zgorzelca (bo taki był prawdziwy cel jego wyprawy, u mnie był tylko przy okazji) zobaczyć się ze swoją ukochaną, a mnie zostawił tu z nadzieją że jeszcze kiedyś przyjedzie uśmiechnąć się i zjeść ze mną śniadanie chociaż!














poniedziałek, 15 października 2012

Otrzęsiny czyli bawimy się.. do rana.

Wszystko zaczęło się o 19 gdy to ekipa przyszła po mnie do pracy. Szybko zwinęłam rzeczy, pojechaliśmy na chwilę do mnie, pośmialiśmy się i ruszyliśmy w stronę polibudy. Tam jeszcze zahaczyliśmy o mieszkanko innych znajomych i całą grupą polecieliśmy do głównego gmachu. Już dawno tak się nie śmiałam, już dawno się tak dobrze nie bawiłam, już nie mówiąc o tańczeniu. Spędziliśmy na parkiecie chyba niezłe 5 godzin, z przerwami na ochłonięcie. Do tego z Jaworem przedstawiliśmy przekrój całych naszych zdolności tanecznych - od jife'a, rock&rolla, salsy na walcu wiedeńskim kończąc! 

 Krótko mówiąc - towarzystwo doborowe, impreza niesamowicie udana, to nic że drugi dzień z rzędu leczę zakwasy!