niedziela, 7 października 2012

Placuszki z jagodami i pranie rodem z PRL-u.

W życiu każdego dorosłego człowieka przychodzi ten moment, kiedy mama mu już nie zrobi prania. Nie powie "masz coś brudnego? znieś na dół!". Nie wyprasuje. Bo dorosły człowiek pranie robi sobie sam.

Muszę tu oznajmić bardzo ważny fakt, kluczowy w zrozumieniu istoty tego wpisu. Otóż jestem już pewnie jedną z ostatnich osób, posiadaczy niesamowitego urządzenia o nazwie MAŁOGABARYTOWA PRALKA AUTOMATYCZNA DIANA 65. Typ 565A. Ten archaiczny sprzęt stoi beztrosko w mojej łazience i ani myśli się stamtąd ruszać.  Pozwolę sobie nawet zacytować wstęp do instrukcji obsługi: "Kupując pralkę automatyczną o konstrukcji zwartej typu P 565A, nabywa się sprzęt odpowiadający najnowszym osiągnięciom techniki prania." To mówi samo za siebie! Z tym, że ja jej nie kupiłam.

Podzieliłam ciuchy, czytam instrukcję. "Wąż do wypompowania wody włożyć do umywalki (w moim przypadku toalety), włożyć ubrania, środki piorące, podłączyć do prądu, odkręcić zawór z wodą, ustawić program, ustawić temperaturę i cieszyć się praniem". To tak w dużym skrócie. Zrobiłam wszystko z tą różnicą że myślałam że zawór już jest odkręcony. Po wybraniu programu, Diana zaczęła przyjemnie buczeć więc myślałam że tą cholerną wodę w jakiś dyskretny sposób pompuje. Po szybkiej konsultacji z mamą ustaliłyśmy, że tata przecież zakręcił wodę. Z sercem na dłoni poruszyłam kurek i aż odskoczyłam jak pralka w sposób ZDECYDOWANIE NIEDYSKRETNY ruszyła z kopyta. Powiem wam szczerze, że były to niezapomniane przeżycia. Patrzyłam się na Dianę jak na dobry film science-fiction przez bite 40 minut. (jak to określiła mama: jak się nie ma telewizora, to się patrzy na pralkę, bo co tu innego robić.) Pobierała wodę, mieliła, mieliła głośniej, jeszcze głośniej, odpompowywała wodę, znowu mieliła, odpompowywała, aż w końcowym etapie zaczęła radośnie, z werwą skakać w miejscu jak wariatka gdy odwirowywała pranie.  Gdy upewniłam się, że na bank skończyła już cały proces, wywiesiłam pranie balansując niczym rasowy cyrkowiec na brzegu wanny i grzecznie podziękowałam za seans.

Po takim ekscytującym przeżyciu postanowiłam przywołać  trochę pruszczańskich wspomnień i zrobić placuszki. Włączyłam Kooksów, ubrałam fartuszek i dawaj.

Podstawą do zrobienia placuszków jest ubicie idealnej piany z białek. Tu znowu zaskoczenie. Przejrzałam wszystkie szafki w kuchni - miksera brak. Przejrzałam ponownie - ubijaczki do białek też nie ma! Sprzętem najbliższym ubijaczce był gniecioch do ziemniaków (ja to tak nazywam, nie wiem jak się profesjonalnie na to woła). Pracowałam nad ubijaniem białek całe 4 piosenki, na zmianę gnieciochem i widelcem. W życiu nie włożyłam tyle pracy w zwykłe placuszki. Zmieszałam z żółtkami, mąką i mlekiem, usmażyłam, zalałam jagodami Babci Danusi i zjadłam. Magia. 

Podsumowując, może i jestem dzieckiem nowej generacji i nie mogę się zwykle obyć bez standardowych w dzisiejszych czasach urządzeń, ale jednak stwierdzam, że podstawy technologiczne PRL-u nie są mi już straszne. Jeżeli ktoś mi kiedyś powie, że mam niczym Janek z "Nie ma róży bez ognia" wciągać lodówkę przez dźwig budowlany to z ochotą to zrobię!


 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz